Przejdź do głównej zawartości

Ach, jakże pragnąłbym wrócić na Farmę


Ach, jakże pragnąłbym wrócić na Farmę! Miejsce to na trwałe zagościło w moich snach, gdzie jawiło się czymś świetlistym, pięknym, rozczulającym wręcz. Bardziej prawdziwa od szarego świata, w którym niepostrzeżenie mijały mi ciągi dni pozbawionych znaczenia, Farma olśniewała dojrzałym złotem zachodzącego słońca. Tak, niczego nie chciałem bardziej, niż tam wrócić. Łaknąłem prostoty, czystości i prawdy, które ‒ gdy mieszkałem na Farmie ‒ były naturalnymi składnikami mojego dnia. Tak samo, jak ciężka i uczciwa praca od wschodu do zachodu słońca. Och, jakże chciałem z powrotem znaleźć się w nurcie życia!

Z początku myślałem, że to zaledwie senne rojenia, lecz z czasem wracało do mnie coraz więcej ‒ obrazów, wspomnień; uczuć, jakby znajomych, choć zapomnianych; świetlistych przebłysków mojej obecności w tamtym niezwykłym miejscu. Wszystko to zaś zdawało się układać w większą całość, której znaczenie mi umykało ‒ a może celowo zostało przede mną ukryte? Przez kogo, w takim razie?

Nie pomagał fakt, że okres między dziewiętnastym a dwudziestym piątym rokiem życia dziwnie się mazał w mej pamięci. Jakbym to nie był ja… Prawda, dużo wówczas piłem, może za dużo. Cóż, z pewnością za dużo… Zdarzało mi się lądować w dziwnych miejscach, w dziwnych towarzystwach; bywało, że film mi się urywał i nic prawie nie pamiętałem z tych dzikich, pijackich eskapad. Doszedłem do wniosku, że właśnie w tym dziwnym czasie musiałem trafić na Farmę, gdzie spędziłem ‒ bo ja wiem ‒ kilka miesięcy? Czy to możliwe jednak, by okres tak długi mógł człowiek niemal zupełnie zapomnieć? Jeśli tak ‒ dlaczego tak się stało? W końcu, czemu opuściłem Farmę? Czy wyrzucono mnie, czy może sam podjąłem taką decyzję? Cóż, był to z pewnością dziki i dziwny czas w moim życiu, dla dzisiejszego mnie nieprawdopodobnie wręcz surrealistyczny.

Zmieniłem się przez lata, Boże, jak każdy… Stałem się kimś innym, tamtego mnie już nie było… chyba. Przestałem pić. Ogarnąłem się, jak mawiali moi znajomi (ich grono także uległo zmianie, nawiasem mówiąc). Mierziło mnie to prostackie określenie, lecz tak ‒ ogarnąłem się. Znalazłem stałą pracę w korporacji. Jałową, to prawda, lecz całkiem nieźle płatną. Po latach wynajmowanie zdołałem w końcu wziąć kredyt na kawalerkę, a z pensji zostawała mi nawet nadwyżka, którą co miesiąc odkładałem na fundusz.

Cóż z tego, skoro z każdym rokiem coraz bardziej dobijał mnie bezsens mojej jałowej egzystencji? Znajomi mieli dzieci, ja wciąż pozostawałem sam. Z wyboru. Powodzenie miałem, po prostu nie chciałem się wiązać, nie chciałem tego taniego plastra na weltschmerz, a przede wszystkim od zawsze uważałem, że nie godzi się sprowadzać na ten świat biednych, niewinnych istot po to tylko, by im fundować niekończącą się serię rozczarowań i cierpienia. Widziałem ponadto na przykładzie moich znajomych, że to lekarstwo nie działa.

Pomyślałem więc, że jeśli zdołam zdystansować się od tej wszechobecnej, potwornie smutnej szarzyzny życia, to na swój sposób zasmakuję szczęścia; a jeśli nie ‒ to uczynię moją egzystencją choćby nieco znośniejszą. Przyznać muszę, że to przez chwilę działało. Czytałem sporo ‒ poezji, powieści sprzed dwudziestego wieku (współczesna literatura nigdy mi jakoś nie leżała), jeździłem na długie wycieczki rowerowe lub w samotności spływałem kajakiem po rwących rzekach meandrujących wśród rozświetlonych wiosennym słońcem lasów.

Wówczas właśnie zacząłem śnić o Farmie. Z początku nie pamiętałem nawet tych snów ‒ budziłem się tylko z dziwnym niepokojem, wspomnieniem ekscytacji i nieokreślonym przeczuciem, że czeka mnie coś pełnego znaczenia, że jakaś skrywana za horyzontem tajemnica pragnie, abym ją odkrył. Cudowne to było uczucie. Tak bardzo pragnąłem je utrzymać, że we dnie ‒ nawet w pracy ‒ oddawałem się egzaltacji i rojeniom na jawie, próbując przywołać ten smak nieznanego, tę barwę jakby prześwietlonego złota. Starałem się opróżnić umysł ze wszelkich doczesnych, pozbawionych znaczenia zmartwień i zrobić miejsce na to, co nowe, pięknie, prawdziwe… I udawało się! Stopniowo wszystko sobie przypomniałem.

Pamiętam teraz, że na Farmę przybyłem zagubiony, wycieńczony i ‒ cóż, jeśli mam być szczery ‒ kompletnie jeszcze pijany. Na jednej z wielu tonących w odmętach niepamięci imprez poznałem człowieka, który zaimponował mi siłą oraz szlachetną prostotą ducha. Nie pamiętam już jego imienia, i nie przypominam sobie też, bym później go widział na Farmie, lecz wówczas, gdy go spotkałem, zdałem sobie sprawę, że tego Wy właśnie bezwiednie przez cały czas szukałem, włócząc się od jednej popijawy do drugiej. Tej właśnie, na pewien sposób dziecięcej prostoty duszy, tego wewnętrznego blasku, który ów młody mężczyzna roztaczał.
‒ Chcesz? Pojedź ze mną ‒ zaoferował.
Nie zastanawiałem się długo. Kusiła mnie obietnica życia, za którym tak bardzo tęskniłem, przepełnionego znaczeniem, prawdą i pięknem. 

Długo dochodziłem do siebie po przybyciu. Jak przez mgłę pamiętam gorące kąpiele, okładanie mnie parującymi ręcznikami, pojenie gorzkimi ziołami; kurację mającą na celu wypocenie toksyn, które nagromadziły się w moim ciele przez lata intensywnego picia i folgowania szkodliwym zachciankom. Tak to zapamiętałem, i trwało to chyba około tygodnia. 

Potem zacząłem bez celu włóczyć się po Farmie, pierwej poznawszy jej topografię, mieszkańców i ich zajęcia. Lubiłem zbiegać w dół pochyłego podwórka porośniętego bujną, soczystą trawą. Przychodziłem, kiedy wołano mnie na posiłki, jadłem je ze smakiem i wdzięcznością, lecz coraz bardziej doskwierała mi niemożność znalezienia sobie miejsca i gniotło mnie poczucie bycia bezproduktywnym. Nie zrozumcie mnie źle ‒ byłem ogólnie mile widziany. Czułem się otoczony opieką i darzony sympatią. Niczego ode mnie nie wymagano, lecz z drugiej strony nie ułatwiano mi także wpasowania się w tryby tego dobrze naoliwionego, od zmierzchu do świtu pracującego mechanizmu, jakim była Farma. Wiedziałem ‒ choć nie zostało to nigdy wypowiedziane ‒ że sam sobie muszę to miejsce znaleźć, a nawet o nie zawalczyć. Byłem w końcu dorosły, i tak też mnie traktowano ‒ bez prowadzenia za rączkę. Przecież na wszystko, co w życiu ma jakąkolwiek wartość, trzeba uczciwie zapracować, prawda?

Artystyczne powinowactwo przyciągnęło mnie najpierw do pracowni Jana. Był on artystą, co się zowie ‒ nieokiełznanym, dzikim, chadzającym swoimi ścieżkami i po swojemu rozumiejącym świat, nieco dziwacznym, starym. Nosił się po cygańsku, kolorowo, i trochę przypominał stracha na wróble w swym karykaturalnym kapeluszu skrywającym łysinę, w patchworkowym odzieniu, z brodą kosmatą, długą i siwą, przywodzącą mi na myśl krzaki leszczyny. Uśmiechał się do słońca i do nas, jego dzieci, mieszkańców Farmy. Poznać to było można po jego rozświetlonych oczach i po promieniach zmarszczek, które się wokół nich rozchodziły, bo usta jego zawsze chowały się w gęstwinie zarostu.
Jan projektował wzory dywanów które na Farmie tkano i sprzedawano później w mieście kolekcjonerom. Śmiało rzec można, że była to poboczna działalność Farmy, lecz wszyscy podkreślali, jak się właściciel szczycił tymi dywanami, ich artystycznym kunsztem, niebanalnymi, pięknymi wzorami. Jan często powtarzał, jak to Vermeer też projektował dywany.

Mieszkał na piętrze starej stodoły, gdzie się urządził wedle własnego dziwacznego uznania ‒ ekscentrycznie, kolorowo, z fantazją. Udekorowane kolorowymi tkaninami poddasze przywodziło mi na myśl tajemniczą siedzibę jakiegoś mistyka orientu, studiującego istotę czasu i rzeczy w odurzającym dymie kadzideł. Tak, fascynował mnie ten człowiek, jak wszystkich zresztą. Miał w sobie tajemniczy i silny magnetyzm.

Wkrótce jednak zacząłem zauważać, że im więcej czasu spędzam w jego towarzystwie, tym bardziej oddalam się od tej prostej i świeżej prawdy, a grzęznąć zaczynam niebezpiecznie w jakimś bagnisku relatywizmu.
Jan… Cóż, był w pewnością na innym etapie życia, niż ja. Tak sobie przynajmniej to tłumaczyłem. Nie bez powodu przecież cieszył się szacunkiem wszystkich bez wyjątku mieszkańców Farmy. Oddalał się już od nas, odlatywał w niepojęte dla zwykłych śmiertelników filozoficzne kosmosy. W rejony, które dla nas, młodszych duchem, mogły być zwyczajnie szkodliwe. Pożegnałem więc duszne poddasze i zszedłem na twardą, zdrową ziemię porosłą soczystą i bujną trawą.

Zacząłem zachodzić do stolarni, krzątać się między stolarzem a jego pomocnikami, próbować jakoś wpasować się w ich rytm pracy ‒ podawać im deski, zbierać ścięte kawałki, zamiatać posadzkę z trocin. Z początku szło mi dość kiepsko ‒ a to złą deskę podałem, i miast przyspieszyć cięcie, spowodowałem przestój, a to niechcący trącałem majstra, próbując spod nóg mu odgarnąć zalegające na podłodze ścinki. Majster sykał, pomocnicy nic nie mówili, lecz widać było ich irytację. Postanowiłem z innej zajść ich strony ‒ zagadywałem podczas przerwy o pracę w stolarni, o to, jak mógłbym się jej uczyć i jakie przymioty posiadać powinien dobry pomocnik, którym chciałem przecież zostać. Nie majstra oczywiście ‒ bo ten w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać ‒ lecz jego pomocników. Najmłodszy z nich, Adrian, sympatyczny, wysoki blondyn, obiecał w końcu, że postara się wkręcić mnie do roboty. Przyznawał (co, nawiasem mówiąc, sam wcześniej zauważyłem), że czasem brakowało im rąk do roboty, robił się w stolarni bałagan i w ogóle rzeczy można by robić szybciej i znacznie usprawnić poszczególne etapy pracy. Mówił jednak, że majster jest człowiekiem starej daty i z nim trzeba powoli, krok po kroczku. Postanowiliśmy więc tak stolarza przekabacić, tak sprytnie pomysłami naszymi nasączyć, by w końcu wziął je za swoje i sam zaproponował mi posadę. Pamiętam, jak strasznie mi wówczas na tym zależało, jak ponad wszystko chciałem zostać na Farmie. Na szali stawiałem dwa moje żywoty: wcześniejszy, pijacki, w malignie jakby zagubiony i ten obecny, nowy, na Farmie, przepełniony prostymi radościami dnia, które składały się na pełną znaczenia całość. Nie, nie chciałem powrotu do swego dawnego życia.

Och, był jeszcze inny, równie istotny powód ‒ chociaż po prawdzie powinienem powiedzieć: była. Miała na imię Annika. Straciłem dla niej serce i głowę, zakochałem się; pokochałem ją miłością niewinną i czystą. Och, nie myślcie proszę, że była to miłość dziecinna ‒ pragnąłem jej, tak, jak tylko mężczyzna może pragnąć kobiety. Zgrabna Annika o rudych włosach, porcelanowej twarzy pokrytej przepięknym deseniem piegów i nieco drobnej, dziewczęcej figurze lecz przy tym całkiem już dojrzałych, kobiecych kształtach, była treścią mych marzeń we śnie i na jawie. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo mogłem spać, trawiony pożądaniem, rozpalony namiętną jakąś gorączką, która jak ciepły miód rozlewała mi się po lędźwiach i klatce piersiowej i tak przyjemnie mdliła, a przy tym do głowy uderzała i upajała.

Dostrzegła to, a jakże. Wszyscy dostrzegli. Myślę, że w dużej mierze z tego właśnie powodu stolarz mnie w końcu oficjalnie zatrudnił. Gdy podpisałem papiery, byłem tak dumny, tak szczęśliwy i lekki, że zdało mi się, jakbym się wciąż unosił kilka centymetrów nad ziemią.
Wtedy też przyszła do mnie, moja słodka, ognistowłosa dziewczyna. Mieliśmy przerwę obiadową. Majster z chłopcami zazwyczaj siadali na zewnątrz, w słońcu, i jedli posiłek, który kobiety przynosiły im z domu. Ja zostawałem w środku, na jawie śniąc o mojej słodkiej, cudownej Annice. Nie będę kłamał ‒ często musiałem ulżyć biednym, trawionym miłosną gorączką lędźwiom. Tego dnia byłem jednak sam ‒ być może moja ukochana poprosiła stolarza i pomocników, żeby dyskretnie usunęli się na bok. Stanęła naprzeciw mnie, uśmiechnęła się, a ja poczułem, że zaraz się w tym uśmiechu rozpłynę, jak w morzu miodu. Utonę. Ach, jakże chciałem w niej utonąć! Zbliżyła się i dotknęła mych ust. Fala rozkoszy natychmiast zalała mnie, na dole jakby coś pękło i wystrzeliło; organ mój stanął na baczność, gotów do szarży, mimo, żem spryskał się niemal natychmiast. Wczepiła się pożądliwie w moje wargi, z bezwstydną hardością powaliła na ziemię, dosiadła i jęła ujeżdżać z wprawą zadziwiającą u tak młodej osoby ‒ a ja… Cóż, byłem niemalże nieprzytomny. Mdlałem z rozkoszy, czułem, jak pulsuje mój nabrzmiały organ, gdy wchodzi w jej delikatną, ciepłą miękkość; jak się falami rozchodzi po całym moim ciele senny jakiś dreszcz; jak do głowy uderza i sprawia, że znikam niemal, umieram ‒ tak dużo było tego, taka to była fala rozkoszna, że nie mógł jej człowiek prawie wytrzymać, a wciąż chciał więcej, więcej… Chciał tylko, by wiecznie trwała ta chwila.

Zamieszkaliśmy razem niemal natychmiast. Wprowadziliśmy się do małego, skromnego domku na uboczu Farmy. Pamiętam, że ktoś mówił, jakoby poprzedni mieszkańcy wyprowadzili się do miasta, ponieważ dostali oboje pracę w korporacji. Dziwne mi się to wówczas wydało ‒ bo jakże ktoś mógłby chcieć opuścić to cudowne miejsce? ‒ lecz głębiej się nad tym nie zastanawiałem. Za bardzo zajęty byłem swoim szczęściem. Latałem do stolarni jak na skrzydłach i nadmiar energii, która się ze mnie wylewała, wkładałem w uczciwą i ciężką pracę. Zaczęto mi też powierzać coraz bardziej odpowiedzialne, a przede wszystkim dokładności wymagające zadania. Nikt, z taką precyzją jak ja, nie potrafił dociąć elementów pod trudnymi, ostrymi kątami, ani tak dobrze ustawić frezu. Majster uśmiechał się, przebąkiwał o nowych klientach, o jakimś intratnym kontrakcie związanym z budową luksusowego hotelu, i widać było, że kontent jest z decyzji o zatrudnieniu mnie na stałe.

Annika, mój cud płomiennowłosy, wiła nasze rodzinne gniazdo i znać było, że odnajduje w tym spokój i szczęście. Miała do tego ręce, nadmiar miłości się z nich wylewał i wszystko wokół napełniał pięknem. Szybko i sprawnie doprowadziła nasz mały domek do porządku ‒ bo poprzedni mieszkańcy zostawili go w stanie, delikatnie mówiąc, nieschludnym. Pamiętam, że oburzyło mnie to wówczas, ale ‒ jak już wspomniałem ‒ zbyt byłem zajęty własnym szczęściem, żeby na dłużej zaprzątać sobie głowę takimi nieistotnymi drobiazgami. Poza tym, Annika szybko się uwinęła i zamieniła to miejsce w nasz mały, prywatny raj.
Razu pewnego, pod moją nieobecność przyszedł Jan, i podarował nam jeden ze swoich pięknych, wzorzystych dywanów. Nie mieliśmy serca deptać tego dzieła sztuki, więc ozdobił ścianę w dziennym pokoju. Następnego zaś popołudnia majster z chłopcami, ku mojemu zaskoczeniu, wnieśli komplet pięknych, nowych mebli, a ja zaśmiałem się serdecznie, zrozumiawszy, nad czym ostatnio tak intensywnie pracowałem. Kolejno obdarowali nas wszyscy mieszkańcy Farmy, a my w podziękowaniu urządziliśmy wieczorem fetę dla wszystkich, prawdziwe radosne święto miłości i życia! Spłonęły stare, wysłużone sprzęty, a my tańczyliśmy wokół ogniska i śmialiśmy się do nieprzytomności.

Dni nasze mijały w pijanym szczęściu. Jak wiele ich było? Nie wiem. Tygodnie, miesiące? Z pewnością nie więcej, jak kilka miesięcy. Może trzy… Nie mogę wiedzieć z całą pewnością. Czułem się w każdym razie, jakbym już lata całe spędził na Farmie. Zacząłem w nią wrastać. Czasami tylko budziło mnie z krzykiem wspomnienie dawnego, pomieszanego życia, o którym niemalże zapomniałem. Wówczas Annika tuliła mnie mocno i zapewniała, że zawsze będziemy razem, że nasza miłość jest wieczna i nic nigdy nie będzie w stanie zerwać tych więzów. Tak i ja czułem ‒ że wolałbym umrzeć, niżeli ją stracić, zapomnieć… Nie, to byłoby nawet gorsze, niż śmierć. Obiecaliśmy sobie, że nigdy nie wkradnie się między nas kłamstwo, nie zalęgnie się brud, z którego mogłyby zrodzić się wątpliwości. 

Pytasz, jak to się skończyło? Cóż, zostało przerwane nagle, brutalnie ‒ jak wszystko w życiu. Och, można było dostrzec pewne symptomy zepsucia, lecz my, mieszkańcy Farmy, woleliśmy udawać, że ich nie ma ‒ choć widzieliśmy, jak za lasami na błoniach i osuszanych bagnach wyrastają apartamentowce i też nie byliśmy na tyle naiwni, żeby nie wiedzieć, jak wielką wartość przedstawia teren Farmy dla korporacji. Było tajemnicą poliszynela, że tamci ostrzyli swoje gadzie zęby na ten łakomy kąsek, i próbowali podchodów, sztuczek i kruczków prawnych. Właściciel był jednak nieugięty, a nadto potrafił mówić ich językiem i walczyć ich bronią, być może lepiej nawet od nich samych. Przestali przeto się z nim siłować, i próbowali go kupić. Niedoczekanie wasze, jaszczurze mordy! ‒ grzmieliśmy.

Niestety, nie chcieliśmy dostrzec, jak poważne piętno pozostawiły na właścicielu te wszystkie procesy, przepychanki, a później negocjacje, spotkania, oferty... Jawił nam się jako półbóg, demiurg, lecz koniec końców był tylko człowiekiem ‒ tak, jak my wszyscy. Poza tym, skąd można było to wiedzieć, skoro nikt go praktycznie nie widywał? Mówiono mi, że dawniej pracował na Farmie ze wszystkimi, ale na stare lata przeniósł się do jednego z tych małych, skromnych domków na uboczu. Był już wiekowym człowiekiem, nim ja przybyłem na Farmę. Mało kto wiedział w ogóle, gdzie mieszka, a poza tym nie wolno mu było przeszkadzać.

Pewnego dnia zawyła syrena ‒ zły omen. Wszyscy porzuciliśmy swoje zajęcia i przybiegliśmy struchlali do głównego budynku. Gdy wbiegłem do środka, w salonie zebrał się już spory tłum, tak, że z trudem zdołałem się wcisnąć i zrobić miejsce dla Anniki. Wtuliła się we mnie mocno, drżąc.
Na prowizorycznym podwyższeniu stał właściciel ‒ starszy, siwy pan o szlachetnych rysach, orlim nosie, zadartym wysoko i dumnie, lecz o spojrzeniu dziwnie zmęczonym, a cerze niezdrowo ziemistej, tłustej, spoconej. Obok prężył się młody jegomość z kruczoczarną, kozią bródką, teczką u boku, ubrany w czarny garnitur ze spodniami w kant. Właściciel chrząknął, wszelkie szmery ucichły.
‒ Moi drodzy ‒ rozpoczął ledwie słyszalnym, charczącym głosem, wskazując na jegomościa z teczką. ‒ Oto pan Krauss, z ramienia korporacji.
Podniosły się szepty pełne oburzenia.
‒ Co ten szczur tutaj robi! ‒ wyrwał się majster, czerwony ze złości.
‒ Dość! ‒ warknął ochryple właściciel. ‒ Proszę natychmiast przestać, zanim naprawdę pożałuje pan swoich słów!
Ponownie zwrócił się do młodego gościa, który uśmiechał się krzywo, złośliwie i patrzył bezczelnie na starego stolarza.
‒ Żądam, by pana Kraussa traktować z należytym szacunkiem! Podobne zachowanie nie będzie tolerowane, a konsekwencje będą surowe, z nakazem opuszczenia Farmy włącznie.
Znowu podniosły się niespokojne szmery. Właściciel uciszył je gestem opadającej dłoni, jak sprawny dyrygent kierujący orkiestrą bezbłędnie czytającą jego niewypowiedziane jeszcze myśli.
‒ Rozumiem, że Farma i korporacja mają swoją historię, że niektórzy z was są z powodu tej historii, hmm… uprzedzeni. Czas jednak porzucić urazę i zacząć rozmawiać, zacząć grać w otwarte karty. Prawda jest taka, że korporacja przejmuje Farmę. ‒ Mówiąc to, spuścił głowę, jakby w tej chwili uszła z niego resztka powietrza. Krauss pochylił się nad nim, udając troskę, lecz wszyscy chyba widzieli ten zimny błysk zadowolenia w jego oku i z trudem skrywany, złośliwy uśmiech.
‒ Czy mogę już? ‒ spytał cichym, lecz pewnym głosem.
‒ Nie ‒ szarpnął się właściciel. ‒ Jeszcze chwilę proszę.
‒ Ależ oczywiście.

‒ Moi drodzy! Nie będę kłamał, wiele się dla Was zmieni. Na lepsze, na gorsze… Mam nadzieję, że na lepsze, ale… Zmiana wydarza się, czy tego chcemy, czy nie. Odchodzi stare, by miejsca ustąpić temu, co nowe, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Wiecie przecież, że Farma jest całym moim życiem. To, co tutaj zacząłem budować, a co wy tak gorliwie kontynuujecie, było dla mnie sensem i celem istnienia. Proste wartości, uczciwa i ciężka praca, która się opłaca i daje szczęście. Wiecie to przecież, moi drodzy, tak samo jak ja. Prawda jest jednak taka, że trochę zostaliśmy w tyle, że to, co tutaj robimy, nie przystaje do współczesnego świata. Tak, tak… Proszę o ciszę, moi drodzy! Chciałem jeszcze powiedzieć kilka słów, zanim zastąpi mnie pan Krauss.

Z grymasem bólu przełknął ślinę, o czy jego się szkliły.
‒ Wszystko to, co robię, co robiłem… co musiałem zrobić… Wszystko to jest podyktowane, zawsze było, dobrem waszym i najlepszym interesem Farmy. Nigdy, przenigdy nie wątpcie w to. Nie myślcie ani przez chwilę, że mogło być inaczej. Ja jednak… spójrzcie zresztą na mnie! ‒ Przerwał, jakby dusząc się. Miałem wrażenie, że zaraz pęknie w nim coś, że się załamie, rozsypie. Spiął się jednak, postawił do pionu i kontynuował:
‒ Widzicie mnie. Jestem już starym, zmęczonym i schorowanym człowiekiem.
‒ Dlaczego nie mógł Pan nam powierzyć Farmy? Dlaczego oni, nie my?! ‒ zawył majster, zalewając się potokami łez.
‒ Wybaczcie mi… Gdyby to było możliwe…
‒ No dość ‒ uciął brutalnie Krauss. ‒ Nie męczcie człowieka.
Poklepał staruszka po ramieniu i pomógł mu wyjść kuchennymi drzwiami, po czym natychmiast wskoczył na jego miejsce.
‒ Moi drodzy ‒ zaczął, zimno się uśmiechając i zacierając ręce. ‒ Wiem, że to dla was trudne, ale prawda jest taka, że każdy okres adaptacji jest trudny. My, jako korporacja, dołożymy wszelkich starań, żeby możliwie komfortowo przeprowadzić was przez wszystkie zmiany, które czekają Farmę. Pragnę jednak zapewnić, że bardzo zależy nam na utrzymaniu kameralnego charakteru i rodzinnej atmosfery tego miejsca.
‒ Szczurze! ‒ ryknął znienacka rozwścieczony stolarz. ‒ Jak śmiesz! Jak możesz! Precz, korporacyjna gnido!
Krauss uśmiechnął się zimno, nienaturalnie przechylając głowę.
‒ Och. Zapewniam, że jako ten nędzny szczur będę wam służył z zachowaniem najwyższych standardów etycznych korporacji. Wierzę, że w końcu się pan do nas przekona, panie Rychter.
Wstrząsnęło mną. Nazwisko stolarza, wymówione przez tego zimnego człowieka, brzmiało jak rzucona na niego klątwa.

Zaczęło się więc. Początek końca. Oczywiste, że każde słowo wypowiedziane przez tego nędznego sługusa korporacji było kłamstwem. Zwolnili stolarza przy pierwszej okazji, pod jakimś bzdurnym pretekstem. Nie wiedzieliśmy, co się z nim stało ‒ pewnego dnia po prostu nie zastaliśmy go w warsztacie. Zdziwieni i zaniepokojeni kontynuowaliśmy pracę, a kilka dni później przysłali nowego majstra ‒ młodego, sztywnego i zimnego jak ten Krauss. Zaczął wprowadzać swoje porządki, które, delikatnie mówiąc, nie bardzo nam się podobały, lecz szybko postawił nas do pionu. Korporacja płaci, więc korporacja wymaga. Wszyscy pracownicy zobowiązani są do przestrzegania najwyższych standardów bezpieczeństwa i etyki pracy. Jeśli ktoś się nie zgadza z wartościami reprezentowanymi przez firmę, to krótka piłka ‒ musi odejść. Nie ma miejsca na niesubordynację.

W końcu mnie przeniesiono, i z bólem serca pożegnałem się ze stolarnią, Adrianem i chłopakami, moimi serdecznymi przyjaciółmi. Zdołałem to jednak przełknąć, bo to już nie było to samo miejsce ‒ bez majstra, naszego ojczulka, bez przerw na kurzenie fajki, bez tego upajającego zapachu kurzu i trocin, za to z nowymi maszynami, ustandaryzowanymi uniformami, przerostem biurokracji oraz przepisów bhp. Z rękawicami ochronnymi, kaskami i okularami, które kazano nam nosić nieustannie, bez względu na to, czy miało to sens, czy nie.
Krauss wezwał mnie do swojego zawalonego papierami gabinetu, i nawet nie patrząc na mnie, oznajmił, że to niedopuszczalne aby ktoś z wyższym wykształceniem marnował swój potencjał przy prostej, fizycznej pracy. Oczywiście, powinienem się cieszyć, gdyż wiąże się to z wyższym wynagrodzeniem, dodatkowymi benefitami i podróżami służbowymi.
‒ Nie tęsknisz za miastem? ‒ spytał, i nie czekając na odpowiedź, dodał:
‒ Będziesz miał teraz więcej okazji, żeby tam bywać. 

Och, dali mi wiele okazji. Coraz częściej musiałem wyjeżdżać, na wiele dni zostawiając moją słodką Annikę, teraz tak smutną… Serce mi się krajało, kiedy myślałem, jak ona biedna, sama musi radzić sobie z tym smutkiem w naszym pustym domu. Kiedy wracałem, było jeszcze gorzej. Nasze dni stały się szare, milczące… A kiedy próbowałem na nowo rozniecić czysty płomień młodzieńczej miłości, ona gdzieś odpływała, a ja nie mogłem, nie potrafiłem patrzeć w jej niewidzące, utkwione w pustce oczy.
Słodka, płomiennowłosa Annika! Złamało ją to, jakby zabrano jej cały wigor, tę jej niewinną, dziewczęcą siłę… Jakby korporacja wyssała z niej duszę. W bezsenne noce płakałem ‒ bezgłośnie, nie chcąc jej budzić ‒ lecz ona nie spała. Leżała milcząca, plecami odwrócona do mnie.

Skończyło się. Zniknąłem. Zapomniałem. Rzuciłem się w wir pracy, nie mogąc znieść bólu. Było mnie coraz mniej i coraz rzadziej wracałem do domu, na stałe rozgościłem się już w wynajętym przez korporację mieszkaniu. W końcu przestałem wracać na Farmę, bo, po prawdzie, nie miałem już do czego. Wszystko to, co przeżyłem, zaczęło mi się jawić jakimś dziwnym, pięknym, ale okrutnym snem. Wolałem zapomnieć, niż cierpieć. Zamknąłem serce na piękno i prawdę, zacząłem znowu znieczulać się alkoholem ‒ ale nim to poważnie zaszkodziło mej pracy dla korporacji, podjąłem kroki zapobiegawcze. Z sukcesem przebyłem psychoterapię, na której przepracowałem swe lęki z dzieciństwa i prawie dałem sobie wmówić, że cała historia z Farmą była zaledwie projekcją mych nieuświadomionych pragnień. Znalazłem nowych znajomych, z którymi godzinami mogłem prowadzić pozbawione znaczenia konwersacje, a sztuczne ich uśmiechy zdawały się mówić: zapomnij. Tak teraz wygląda twój świat. Zacząłem godzić się z pustką.

Ach, jakże pragnąłem wrócić na Farmę! W pewnym sensie nigdy z niej nie odszedłem. Na trwałe wryła się w kliszę moich snów i wspomnień. Jan, majster Rychter, Adrian, wesołe chłopaki ze stolarni… Annika. Postanowiłem więc odnaleźć to miejsce, by ‒ nie wiem? ‒ pogodzić się z przeszłością, uleczyć złamane serce. Jakże tego żałuję!

Wziąłem zaległy urlop, i pojechałem, szukając drogi wedle pamięci. Długo krążyłem, nim odnalazłem Farmę ‒ a raczej jej żałosne pozostałości. Zmieniła się topografia, zmieniło się wszystko. Zniknęły błonia i bagna, las poszedł pod piły i topory i ślad po nim nie pozostał. Jak grzyby ohydne w ich miejsce wyrosły blaszano-szklano-betonowe suburbia, z niezgrabnymi, kanciastymi domami, płaskimi jak rozjechane żaby pawilonami handlowymi i ciągnącymi się po horyzont hurtowniami. Zmienił się całkowicie układ dróg, więc wielokrotnie stawałem, żeby zapytać przechodniów, jak mogę dojechać na Farmę. Zdziwiło mnie to, ale mało kto o niej słyszał. Farma? Chodzi panu o cyrk? A może o hurtownię ogrodniczą? Tam, zdaje się, było kiedyś gospodarstwo…

Szloch wyrwał się z mojej piersi, gdy w końcu ją odnalazłem. Farma… To ukochane, złotym światłem wymalowane schronienie moje, treść marzeń i snów, tak paskudnie zbrukana! W miejscu dawnej stolarni straszył sczerniały i od ognia powyginany blaszany trup, a wszelkiej maści śmierdzące śmieci zaścielały niegdyś zielone, pochyło w dół biegnące podwórze. Kikuty okrutnie połamanych jabłonek brutalnie kontrastowały z jednolitą, stalową szarością nieba, a dom… Och, ten niegdyś przepełniony radosnym gwarem dom służył za umieralnię dla wszelkiej maści elementu ‒ pijaków, narkomanów, wyrzutków społeczeństwa. Przeżarte wilgocią ściany powoli, acz nieubłaganie obracały się w bladą, ohydną, pleśniejącą ruinę, do tego szpeciło je czarne, wulgarne graffiti.

Złamany, wróciłem, i zamknąłem się w aucie, po czym ‒ ku memu zaskoczeniu ‒ zacząłem drzeć się wniebogłosy, z furią. Tłukłem pięściami w klakson, szarpałem kierownicę, nie wiedząc, co z sobą zrobić i jak dać upust narastającej wściekłości.
Skurwysyny!
Ten cenny teren, o który z takim uporem walczyli kilkadziesiąt lat, nie zważając na koszty, rujnując nasze życie, rozjeżdżając nasze marzenia bezdusznym, korporacyjnym walcem, obrócili w odrażające śmietnisko! Niechby jeszcze wybudowali nowoczesną galerię handlową, jedną z tych licznych świątyń pustego konsumpcjonizmu… Może bym wówczas zrozumiał, może nie byłoby to zderzenie z absurdalną rzeczywistością aż tak bolesne. Cóż… zmiana wydarza się, czy tego chcemy, czy nie. Nigdy na lepsze, zawsze na gorsze.
Ach, czemu tak pragnąć musiałem powrotu na Farmę? Wiedziałem przecież, że to miejsce umarło, a wraz z nim część mnie. Zostały mi sny, które z czasem będą blaknąć, aż wszystko rozpłynie się w tej wszechogarniającej, bezdennie smutnej szarości. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Assasination of Kaczyński

Mały Diabeł Tasmański namówił mnie na ogrywanie jedynki Dishonored na streamie. Zły byłem, że dałem się wkręcić, ale akcja już się rozpoczęła i nie mogłem wycofać się bez utraty twarzy. Siedziałem przy biurku, pośrodku sceny, w świetle pojedynczego reflektora i gapiłem się w stary monitor CRT. Rozstawione po bokach kamery świdrowały mnie swymi zimnymi, czarnymi oczyma, a stosy wzmacniaczy szumiały jednostajnie i błyskały złośliwie rzędami zielonkawych diod. Z rzadka rozlegał się cichy chrobot dysku. Pociłem się jak mysz, słuchając krępującej ciszy i prosząc pasek ładowania, by wreszcie ruszył z miejsca. Co mnie strzeliło, żeby odpalać tę grę na trupie z poprzedniej epoki? - Nie pękaj stary, retro jest w modzie - szeptał mi do ucha Mały Diabeł Tasmański, siedzący na moim ramieniu. Instynktownie machnąłem ręka, żeby odpędzić go jak natrętnego gza, ale dłoń przeszła przez eteryczne ciało jak przez powietrze. Poczułem tylko lekki chłód. Nie byłem sam. Prócz niemal tysiąca ludzi oglądającyc

Schyłek lata

– Wiesz już, gdzie idziesz? – spytał Züv, bezczelnie wbijając we mnie wzrok. Zawsze miał w oku tę iskrę, zawadiacką, czasami wręcz niebezpieczną; być może dzięki temu inni wyczuwali, że należy mu się szacunek, że w społecznej hierarchii znajduje się wyżej, niż oni. Co ciekawe, wrażenia tego nie niweczyły okulary z grubymi szkłami, pryszczata twarz, kędzierzawe blond włosy i wątła, chuda postura – wręcz przeciwnie, zdawały się jeszcze je potęgować. Uśmiechnął się delikatnie, rozparty na twardej, knajpianiej ławce, jak na najwygodniejszym na świecie fotelu. Nie było chyba miejsca, w którym by się nie odnalazł; sytuacji, w której nie czułby się jak w domu. Nigdy nie widziałem, żeby cokolwiek wybiło go z tej homeostazy samozadowolenia. Drażniłem go nieraz, prawda, i próbowałem sprowokować, ale z mizernym rezultatem. Czasami tylko drgał mu kącik ust, i po tym później nauczyłem się poznawać, że tam w środku coś fermentuje, buzują emocje, których rodzaju i natężenia nie potrafiłem odgadnąć. W